Tytuł: Błękitny Zamek
Tytuł oryginału: The Blue Castle
Wydanie które czytałam:
Kilka słów o fabule. 29-letnia Valancy Stirling mieszka z despotyczną matką i ciotką w starym domu w Deerwood, w Kanadzie. Niezbyt atrakcyjna, wyśmiewana przez rodzinę z powodu staropanieństwa i nieśmiałości, Valancy znajduje ukojenie w snuciu marzeń o Błękitnym Zamku w Hiszpanii, gdzie jest adorowana przez najprzystojniejszych rycerzy. Pewnego dnia zdiagnozowana zostaje u niej nieuleczalna choroba serca, a Valancy zdaje sobie sprawę, że nie ma nic do stracenia i ku przerażeniu konserwatywnej rodzinki zaczyna mówić i robić dokładnie to, na co ma ochotę.
Przyznam, że nie pamiętam jakim cudem ta książka wpadła mi w ręce, ale po jej przeczytaniu byłam oczarowana. Historia jest prosta, ale nie prostacka, opowiedziana z humorem – po prostu sympatyczna. Niezbyt grubą książeczkę, którą czytało się lekko i przyjemnie woziłam kilka razy do roku w plecaku i przez wiele lat nie zdążyła mi się znudzić, choć zaczytałam ją na śmierć. Fabuła nie powala być może oryginalnością, za to lekki sposób w jaki została opisana to wspaniały przykład umiejętności L.M. Montgomery który znamy przecież z innych jej książek. Nie jest to lektura dla zatwardziałych realistów, którzy zapewne uznają całą historię za banalną i przewidywalną, a zakończenie za lukrowane. Cechy te jednak są dla osób o miękkim sercu zaletami, nie zaś wadami książki.
Historia osadzona jest w latach 20 XX wieku i myślę, że to na swój sposób Kopciuszek, tyle że dla dorosłych. Nie ma tam dobrej wróżki – tylko lekarska diagnoza, nie ma pantofelka – jest sznur koniczyny i zielony kostium. Nie ma nawet klasycznego księcia z bajki, dostajemy za to tajemniczego włóczęgę Snaitha. Valancy nie dostaje sukni i karocy, lecz zaczyna używać tego, co już miała od zawsze – inteligencji, ciętego języka i wdzięku, z którego zapewne nie zdawała sobie nigdy wcześniej sprawy.
Książka pełna jest złośliwego poczucia humoru, jakim dysponuje Valancy - to ona opisuje całą plejadę nieco karykaturalnych, ale zarazem komicznych członków rodziny Stirlingów. Jest miłość, są refleksje. Jest to ten rodzaj powieści, który troszkę wzrusza (szczególnie przy wątku Cissy Gay), ale przede wszystkim sprawia że człowiek chce się uśmiechnąć.
Ponownie odkryłam Błękitny Zamek dwa lata temu. A może powinnam napisać The Blue Castle bo oryginał i tłumaczenie tak bardzo się różnią że nie wiem, czy słowo tłumaczenie jest tutaj na miejscu. Oryginał okazał się o wiele lepszy od wersji z 1993 którą czytałam. Po pierwsze tłumaczka zmieniła imiona bohaterów! Valancy to Joanna, Barney to Edward, spolszczone są także imiona rodziny Valancy – po co? Nie mam pojęcia, ale o ile ten zabieg mógłby jeszcze przejść (myślę, że dla ówczesnego czytelnika mogły być zbyt egzotyczne), to na domiar złego tłumaczka wycięła znaczne fragmenty treści. Nie ma tam takich momentów jak Valancy zastanawiająca się nad swoim niekonwencjonalnym na tle reszty rodziny imieniem, czy choćby brak kilkustronicowego opisu krewnych i powinowatych głównej bohaterki przy którym zrywałam boki ze śmiechu. Humor także stracił na wartości, więc aby naprawdę docenić docinki odmienionej Valancy czy okropne kalambury jej wuja, trzeba sięgnąć po oryginał.
Z tego co wiem istnieje drugie tłumaczenie (chyba Jolanty Bartosik) być może warto po nie sięgnąć jeśli planuje się lekturę tej książki. Niezależnie jednak od tłumaczenia (całe lata żyłam przecież na tym Joanny Kazimierczyk) jest to jedna z tych niedocenianych, mniej znanych książek po które warto sięgnąć w pochmurny, zimny wieczór przy filiżance herbaty!
Tytuł oryginału: The Blue Castle
Wydanie które czytałam:
- Tłumaczenie Joanny Kazimierczyk
- Oryginał
Kilka słów o fabule. 29-letnia Valancy Stirling mieszka z despotyczną matką i ciotką w starym domu w Deerwood, w Kanadzie. Niezbyt atrakcyjna, wyśmiewana przez rodzinę z powodu staropanieństwa i nieśmiałości, Valancy znajduje ukojenie w snuciu marzeń o Błękitnym Zamku w Hiszpanii, gdzie jest adorowana przez najprzystojniejszych rycerzy. Pewnego dnia zdiagnozowana zostaje u niej nieuleczalna choroba serca, a Valancy zdaje sobie sprawę, że nie ma nic do stracenia i ku przerażeniu konserwatywnej rodzinki zaczyna mówić i robić dokładnie to, na co ma ochotę.
Przyznam, że nie pamiętam jakim cudem ta książka wpadła mi w ręce, ale po jej przeczytaniu byłam oczarowana. Historia jest prosta, ale nie prostacka, opowiedziana z humorem – po prostu sympatyczna. Niezbyt grubą książeczkę, którą czytało się lekko i przyjemnie woziłam kilka razy do roku w plecaku i przez wiele lat nie zdążyła mi się znudzić, choć zaczytałam ją na śmierć. Fabuła nie powala być może oryginalnością, za to lekki sposób w jaki została opisana to wspaniały przykład umiejętności L.M. Montgomery który znamy przecież z innych jej książek. Nie jest to lektura dla zatwardziałych realistów, którzy zapewne uznają całą historię za banalną i przewidywalną, a zakończenie za lukrowane. Cechy te jednak są dla osób o miękkim sercu zaletami, nie zaś wadami książki.
Historia osadzona jest w latach 20 XX wieku i myślę, że to na swój sposób Kopciuszek, tyle że dla dorosłych. Nie ma tam dobrej wróżki – tylko lekarska diagnoza, nie ma pantofelka – jest sznur koniczyny i zielony kostium. Nie ma nawet klasycznego księcia z bajki, dostajemy za to tajemniczego włóczęgę Snaitha. Valancy nie dostaje sukni i karocy, lecz zaczyna używać tego, co już miała od zawsze – inteligencji, ciętego języka i wdzięku, z którego zapewne nie zdawała sobie nigdy wcześniej sprawy.
Książka pełna jest złośliwego poczucia humoru, jakim dysponuje Valancy - to ona opisuje całą plejadę nieco karykaturalnych, ale zarazem komicznych członków rodziny Stirlingów. Jest miłość, są refleksje. Jest to ten rodzaj powieści, który troszkę wzrusza (szczególnie przy wątku Cissy Gay), ale przede wszystkim sprawia że człowiek chce się uśmiechnąć.
Ponownie odkryłam Błękitny Zamek dwa lata temu. A może powinnam napisać The Blue Castle bo oryginał i tłumaczenie tak bardzo się różnią że nie wiem, czy słowo tłumaczenie jest tutaj na miejscu. Oryginał okazał się o wiele lepszy od wersji z 1993 którą czytałam. Po pierwsze tłumaczka zmieniła imiona bohaterów! Valancy to Joanna, Barney to Edward, spolszczone są także imiona rodziny Valancy – po co? Nie mam pojęcia, ale o ile ten zabieg mógłby jeszcze przejść (myślę, że dla ówczesnego czytelnika mogły być zbyt egzotyczne), to na domiar złego tłumaczka wycięła znaczne fragmenty treści. Nie ma tam takich momentów jak Valancy zastanawiająca się nad swoim niekonwencjonalnym na tle reszty rodziny imieniem, czy choćby brak kilkustronicowego opisu krewnych i powinowatych głównej bohaterki przy którym zrywałam boki ze śmiechu. Humor także stracił na wartości, więc aby naprawdę docenić docinki odmienionej Valancy czy okropne kalambury jej wuja, trzeba sięgnąć po oryginał.
Z tego co wiem istnieje drugie tłumaczenie (chyba Jolanty Bartosik) być może warto po nie sięgnąć jeśli planuje się lekturę tej książki. Niezależnie jednak od tłumaczenia (całe lata żyłam przecież na tym Joanny Kazimierczyk) jest to jedna z tych niedocenianych, mniej znanych książek po które warto sięgnąć w pochmurny, zimny wieczór przy filiżance herbaty!
![]() |
Okładka wydania które czytałam :) |
05:38 |
Category:
lucy maud montgomery błękitny zamek
|
2
komentarze